poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Jakoś leci ....


..... no i jak to się mówi "pierwsze koty za płoty", daliśmy radę kotki i ja. Nie mogłam się na nie napatrzeć, takie milusie mordeczki i wielkie ufne oczka. Biorąc pod uwagę fakt, że były uratowane od śmierci trochę zabiedzone wymagały sporej uwagi. Troszkę dzikie nieładnie pachnące, ale tak bardzo chciały żyć i rozrabiać. Jak wcześniej wspomniałam miały koci swierzb uszny, wiec przez kilka tygodni trzeba było wstawać wczesniej, przepłukać uszka, załadować maść, rozmasować i wymiziać koteczka, każdego z osobna. Kotek posłusznie poddawał sie zabiegom, natomiast kotka /kapryśna jak to dziewczyna/ darła się, drapała i gryzła. Zawijało się kociaka w ręcznik i taką drącą się mumię poddawało zabiegom leczniczym. Wieczorem to samo ...  Tradycją stały się poranne i wieczorne gonitwy ku mojej rozpaczy, /jeszcze nie wiedziałam co mnie czeka gdy podrosną ;-)/ ... trzeba było łapać wszystko co mieli po drodze, a  mogło się np stłuc lub rozlać. I tak małymi kroczkami uczylismy się mieszkać razem ...

2 komentarze:

  1. Jak to czytam, to tak jakbym czytała o sobie, choć moje 2 maluchy były wzięte z dobrego domku i zdrowe. Dopiero Rysia uratowana od śmierci pokazała nam co to znaczy kot z problemami. Nie mogę się napatrzeć na Twoje kotki, Tygrysso jest całkiem jak Gacek :-)))) Śliczniaki.

    OdpowiedzUsuń
  2. No to zapraszamy częściej, ja też do Was zagladam :-))))

    OdpowiedzUsuń